o moim przeznaczeniu słów kilka

Tagi

, ,

Jakież uszanowanie moich zamiarów i planów ze strony otoczenia, nie mogę się nadziwić. Zamilkły ostatnie odgłosy dochodzące z pokoju mojego brata,a mój (śpiący oczywiście na moim pościelonym łóżku, nie nie na części, na całym) pies przestał chrapać. Co więcej, żadna z drobnych czarnych plamek rozsianych po ścianach mojego pokoju nie śmiała okazać się żywym komarem, bzykiem zakłócając mój spokój. Nie, wszystkie pozostały martwe.

Dzięki tym jakże sprzyjającym okolicznościom postanowiłam dokonać rzeczy wiekopomnej, a mianowicie spisać tutaj i teraz kimże to ja zamierzam być i, co ważniejsze, kimże to zostanę i czego w życiu dokonam.

Po pierwsze, zacznijmy banalnie. W moich jakże rozsądnych i pełnych pokory planach zamierzam zostać (szaloną?) Panią Inżynier Naukowiec. Żyjąc w samym środku rozwoju techniki, wprowadzając innowacje i zapobiegając katastrofom będę mogła uczynić to, co, oczywiście, jest moim przeznaczeniem, na co wskazują niezliczone sny i proroctwa. (Ostatnio odnaleziono jedno w jaskini nad Morzem Czarnym. Pewien chłop, imieniem Zbychu, idąc do wychodka potknął się po raz tysięczny w tym samym miejscu. Zawsze zbyt zafrapowany zawartością swojego pęcherze, nigdy nie zwracał uwagi na te irytujące momenty zachwiania stracenia równowagi, niezmiennie przeklinając pod nosem swój los i szybko wyrzucając z myśli niemiłe incydenty. Tym razem było inaczej, ponieważ szedł do drewnianej sławojki nie z powodu ostatecznej potrzeby (taki miał niestety zwyczaj, że zawsze wytrzymywał do tej ostatniej chwili; mogło to być spowodowane pewną traumą z dzieciństwa, o której nie będę tutaj, z poszanowania dla prywatności Zbycha, pisać), ale z powodu ucieczki przed swoją zrzędząca żoną, która nieuchronnie zbliżała się do menopauzy. Trzasnąwszy drzwiami, rozpamiętując piękne lata młodości i utraconą jędrność ciała oraz szlachetność charakteru swej kobiety, szedł tam, gdzie go zwykle nogi niosły i, jak już nadmieniłam, potknął się w znanym już miejscu. Tym razem jednak, zachowując umysł czysty, niezmącony potrzebą niższego rzędu, spojrzał w dół i zobaczył kamień. Spojrzał znów i zobaczył koło niego wielkie głazy, a gdy spojrzał po raz trzeci zauważył że tworzą one coś na kształt, niezbyt udolnie ułożonej, ale jednak strzały (trzeba tutaj przyznać, że Zbychu, choć dobry człowiek, nie był specjalnie rozgarnięty) wskazującą, na opisywaną wcześniej sławojkę. Zbychu zaciekawiony podszedł do znanego przecież miejsca, obszedł wokół, nie widząc jednak niczego ciekawego (oprócz kopulujące ślimaków, którym przyglądał się chwilę), aż w końcu przekonując sam siebie, zebrał się na odwagę, przemógł obrzydzenie i zajrzał… No, do dziury. I okazało się, że w dziurze nie było tego czego się spodziewał zobaczyć, a zamiast tego… no właśnie nic.

I tak odkryto kompleks najgłębszych, pradawnych jaskiń, jakie kiedykolwiek spotkano w regionie, a do których wejście znajdowało się przez tyle lat, ni mniej ni więcej, ale pod zadkiem poczciwego Zbycha. (O tym jak Zbychu wdał się w burzliwą rozmowę ze swoją żoną na temat piekielnego kibla postawionego przez jej rodzinę nie będę się rozwodzić. (dom i podwórze był częścią posagu, jako że Zbychu, mimo że dobry człowiek, nie był specjalnie rozgarnięty, toteż do majątku wniósł jedynie skrzynię z dębu, stół, trzy łopaty i złamaną końską podkowę znalezioną na rozstaju dróg) Wspomnę jedynie, że ich podniesione głosy zaciekawiły przechodzącego w pobliżu paleontologa Amerykanina (mówiłam już, przeznaczenie!) który podjął się zbadania nowoodkrytej otchłani.) Po miesiącach badań (można sobie wyobrazić, że niezbyt przyjemnych- sławojka stałą w tym miejscu od dawna, możliwość oszczędności na wywozie szamba była aż nader kusząca- badacze uskarżali się zwłaszcza podczas pracy w najniżej położonych tunelach) odkryto kamienną tablicę pełną zapisków, o dziwo, w alfabecie podobnym do łacińskiego, ale z niespotykanymi kreseczkami w dziwnych miejscach. Na szczęście (o przeznaczenie!), wśród pomocników (podaj, przynieś, pozamiataj), znalazł się człowiek którego cioteczna babka wyszła za mężczyznę z odległego kraju i od której ostatnio otrzymał paczką prezent w postaci najlepszej wódki na świecie, na etykiecie której słowa były wydrukowane alfabetem identycznym z tym na tablicy. I teraz już zaledwie kroków dzieliło do odczytania pracowicie wykutej po polsku tablicy.

A mówiła ona mianowicie, że uratuję świat.

(W czym na pewno pomogą mi moje plany (oprócz zostania (szaloną) Panią Inżynier Naukowiec) takie jak: napisanie kilku książek i wydanie paru zbiorów opowiadań, założenie własnej sieci lokali gastronomicznych, rozpoczynając od baru, kawiarni i restauracji w Płońsku, otwarcie sklepu z kanapkami na ulicy i firmy dowożacej alkohol całą dobę (pomysł zastrzeżony!!!), zostanie krytykiem kulinarnym a także dziennikarką jednego z popularnonaukowych czasopism. Nie zapominajmy tutaj o posadzie wykładowcy na uczelni i roli szczęśliwej matki dzieciom i żony mężowi, ani o karierze malarki, i tutaj mogę iść na ugodę, i przystać na zyskanie sławy dopiero po śmierci, nie bądźmy zachłanni!)

najważniejsze są dobre maniery

Tagi

, , , , ,

No, nie było mnie chwilę.
Ale, bynajmniej, nie mówię tutaj o blogu, już jakiś czas temu zaprzestałam ustalania sobie częstotliwości pisania, która nie będzie powodowała wyrzutów sumienia w znaczeniu że za rzadko. Nie, mówię o niebytności wielowymiarowej, duchowej, fizycznej i emocjonalnej. Nie było mnie i już.
Oczywiście, siedziałam na krześle w kuchni żując i połykając kolejne kęsy mej strawy. Ale cóż z tego, kiedy pozornie oddana tym czynnościom, dyskretnie starałam się rozwikłać problem odrąbanej głowy króla przyniesionej elfowi? Naczynia były umyte, a dom odkurzony, jednak, gdy nikt nie zauważył, ja zdążyłam rozprawić się w międzyczasie z hordą głodnych (nie)świeżych zwłok potworów, rozwijając przy tym mój kunszt szermierczy, chroniąc swój zwinny tyłek za pomocą magicznego znaku.
Nie mówiąc już o tym ile zagadek rozwiązał mój umysł, ile ciętych ripost padło w rozmowach przeprowadzanych gdzieś ciemną nocą, pod lasem z podejrzanymi typami, a ile odciętych członków odpadło w przeprowadzanych gdzieś, ciemną nocą (lub jasnym dniem) walkach. Niestraszne mi były szpony harpii, czy jad krabopająka, nieugięcie walczyłam z krejanem, tanecznie uciekając przed jego mackami. Udało mi się nawet znaleźć wspólny język z trollami, a także zmienić los bitwy, która zdało się będzie już niezmienna.
A wszyscy naiwnie myśleli, że moim najbardziej brutalnym posunięciem jest rozmaślenie (nie da się tego inaczej nazwać niestety) z lubością komara na ścianie (posooookaaaaa….)
A ja… Tak, byłam wiedźminem.
Niestety, wszystko co dobre, szybko się kończy, i tak dzisiaj, wraz z przebudzeniem się, uświadomiłam sobie, że wczoraj w nocy o 2 wypełniłam moje przeznaczenie (w przeznaczonej mi części oczywiście) i że czas wracać. Do południa wszystko zapowiadało się jednak bardzo miło, Konrad przyjechał, pies był grzeczny, kot był miły, spacer udany a lody niedrogie. A potem pojechał do odległej Warszawy a mnie zaczął boleć brzuch… I wtedy już zabrzmiały pierwsze dźwięki preludium do wydarzeń, które zachwiać miały moją wiara w… zresztą zaraz się okaże w kogo.

Zmagając się z przeciwnościami losu takimi jak stara patelnia czy porwany naleśnik (nie mówiąc o nieznośnym bólu pleców), przerywając sobie wyczesaniem liniejących na wyścigi psa i kota, udało mi się stworzyć imponującą górę krokietów. Wszyscy byli zadowoleni. Ja z dobrze wykonanego zadania tymczasowej gospodyni, która właśnie zrobiła obiad na dwa dni, dla siebie i taty (wszyscy inni mnie tymczasowo zostawili), a mój pies z dobrze zjedzonych wespół ze mną dziurawych naleśników. Niestety moje chwile poczucie samospełnienia zakłóciło uczucie bardziej przyziemne i zmuszona byłam udać się piechotą, tam gdzie piechotą zwykło się chadzać (ba, nawet królowie tak robią!). Pięć minut. Tyle mnie nie było w kuchni.
I wtedy okazało się, że mój pies ma pewną umiejętność o której nie było mi wiadomo. Otóż potrafi jeść z prędkością ośmiu krokietów na pięć minut, co jest prędkością niebagatelną. Niestety nie było to dla mnie na tyle imponujące, że mnie szlag nie trafił.

Zostały cztery krokiety. Mela była o tyle uprzejma, że najwyraźniej jedząc z manierami damy z dobrego domu, kosztowała po jednym, innych nie naruszając. Co więcej jej starannie wypracowane wychowanie nie pozwoliło jej zostawić najmniejszych śladów nielegalnych działań. Talerz stał tam gdzie go pozostawiłam (może faktycznie odrobinę zbyt blisko krawędzi blatu), a gdy weszłam, właśnie trwało pracowite zacieranie pozostałych śladów w postaci nielicznych okruszków na podłodze. Wszystko było tak elegancko i z najwyższą finezją przeprowadzone, że musiałam kilkukrotnie zamrugać upewniając się, że naprawdę z pełnego talerza krokietów zrobił się nagle prawie pusty talerz krokietów. Ale w końcu w to uwierzyłam. Mela ma szczęście, że akurat miałam w ręce gazetę, a nie powiedzmy, łapkę na muchy czy patelnię.

(Przy wydarzeniach opisanych w tej notatce, poza byciem pacniętym gazetą w tyłek i smutkiem psiego serca, które zawiodło swoją Panią, nie ucierpiały żadne psy. Koty zawsze czują się pokrzywdzone każdymi ekscesami psa, więc nie mogę napisać takiego oświadczenia o Zuzi, bo się obrazi i poczuje pokrzywdzona. Nie mogę również powiedzieć, że nie testowano niczego na zwierzętach. Bo Zuza raczyła przetestować śliwkowiec (na co wskazywały słabiej zatarte ślady podniesienia przeciwkotowej osłony na ciasto), a Mela… szkoda gadać)

zakwasy na mięśniach międzyżebrowych

Auć, nie mogę pisać. A wszystko to z powodu trzech pękniętych pęcherzy na moich dłoniach, które utrudniają mi wykonywanie nawet najprostszych czynności. A wszystko to, kto by pomyślał, z romantyzmu i spontaniczności, nieszablonowości nam się zachciało cholerajasna. Ale po kolei.

Tak się złożyło, że ostatni weekend spędziłam w stolicy. Piątek, jak to piątek, rozmowa kwalifikacyjna która przyniosła mi samozadowolenie, za którym niestety nie posypały się błagania, ba, nawet propozycje czy bym nie raczyła się w rzeczonej firmie zatrudnić. Trzeba było rozwiać, dobrze już przecież uformowane, wyobrażenia o mojej przyszłej pracy na jakże odpowiedzialnym stanowisku sprzedawcy, o pełnym gracji, ale też majestatycznym przydzielaniu numerków do szatni i o wydawaniu uprzejmym, acz nieznoszącym sprzeciwu głosem próśb o przyłożenie stosownej torebki w stosowne miejsce. Musiałam rzucić w niepamięć wizję powalania wszystkich mych urokiem osobistym, i pomocy, serdecznej, acz nienarzucającej się, w doborze ubrań. Już widziałam siebie odmieniająca życia biednym, zakompleksionym kobietom, wlewając w ich serca pewność siebie i poczucie samoakceptacji.

A tu dupa.

W stanie przeddepresyjnym musiałam jakoś przespać noc, co więcej, przeczekać nawet całą sobotę, która, co nie było specjalnie zaskakującym, dzieliła mnie od niedzieli. Bo w niedzielę, mieliśmy MY, znaczy ja i rzeczony mój chłopak świętować środową rocznice nasza wspólną razem. Rocznicę nie byle jaką, bo piątą, toteż oczekiwałam z niecierpliwością.

Ale co tutaj robić, gdy książka przeczytana, telewizja śnieży, a Internet, no błagam, ile można. Z całej tej desperacji postanowiłam posprzątać pokój. Kiedy i to nie pomogło w bitwie czasem postanowiłam stworzyć nastrój (już drugie postanowienie!). Kolacja z deserem wydała mi się nader dobrym pomysłem, na sobotnie rozpoczęcie niedzieli. I tak, o ile tarta z boczkiem zaskoczyła tym, że udała się prawie bez problemów (prawie- pierwsza próba wyrabiania ciasta skończyła się walką z ze wszystkich stron atakującą mnie mazią, bardziej przypominającą rozmięknięty papier toaletowy niż kruche ciasto), to z ciastem nie było tak wesoło. Atak, jaki przepuścił na moje zdrowie fizyczne i psychiczne przedpotopowy, radziecki mikser (jak to się dzieje, że one zawsze działają?), skutkował obryzganiem mojej bluzki, moich spodni, mojego blatu (no dobra wynajmowanego w jednej trzeciej), mojej kuchni i lodówki (patrz tak jak blat) bitą śmietaną. I pragnę nadmienić, że lodówka stała co najmniej trzy metry od oka cyklonu. No, i budyń też nie zastygł.

Ale było dobre.

I tym sposobem, z pominięciem rzeczonej kolacji, bukietu róż, nocy i poranka dotarliśmy do momentu kiedy należało podjąć decyzję co robić w ten jakże romantyczny, nieco oszukańczo pięciorocznicowy dzień ( bo prawdziwa rocznica, jak już nadmieniłam w środę). I tutaj trafiła się decyzja dość niefortunna, a brzemienna w skutkach. Postanowiliśmy wyłamać się z okowów stereotypów i pojechać do Parku Linowego.

Ośmieleni poprzednim sukcesem w nadmorskim podobnym przybytku, pełni pewności siebie wybraliśmy oczywiście najtrudniejszą trasę. Z nonszalanckimi uśmiechami przeszliśmy szkolenie, i głusi byliśmy na lekki ton powątpiewania który był słyszalny z ust instruktora, że „Państwo na wysoką?”.

Na początku było nieźle. Przeszkoda za przeszkodą, 10 metrów nad ziemią, niczym wyjątkowo niezgrabna małpa pokonywałam kolejne metry. Za nic miałam wiszące wagi, czy liny w kształcie litery U. Aż do… No właśnie aż do przeszkody najtrudniejszej. Trzy razy „upadałam”. Zrezygnowana, bez sił, bez nadziei wisiałam wysoko nad ziemią w uprzęży, wcale nie mając zamiaru iść dalej. Szczerze mówiąc, niespecjalnie się przejmowałam nawet tym bezwładnym wiszeniem. Jednak trzeba też przyznać, że trzy razy powstawałam, co w końcu (w koooooooońcu) zaowocowało szczęśliwym zakończeniem na kolejnym podeście. Szczęśliwym przez chwilę, bo w pewnym momencie, gdy już Konrad skończył przejście, opadła ze mnie adrenalina, a ja poczułam jak opadam razem z nią. Łuuuuuu… I tak, mroczki przed oczami, niedobrzemi i muszeusiąśćbospadne. Okazało się, że ta przeszkoda wymagała ode mnie jednak za wiele wysiłku. Panowie z dołu, już byli gotowi żeby mnie ściągać, nieco zrezygnowani i zniecierpliwieni, gdy ja, zaskakując wszystkich i samą siebie postanowiłam jednak dojść do końca (siła charakteru czy ośli upór? :>). I tak, poratowana przez instruktora który wrzucił na podest butelkę wody (nie, oczywiście, że nie ja ją łapałam… Jakiś miły Pan, który akurat był obok ;p), mężnie chciałam stawić czoło dalszym etapom.

A kiedy już czułam, że dam radę, po ukończeniu dwóch jakiś koszmarnych lino-kładek chciałam iść naprzód…
Przyszła burza, co skończyło się szybkim desantem.

Tak więc tak to było romantycznie 🙂 Nie muszę oczywiście nadmieniać, tym którzy mnie znają, że wszystkie spalone w ten sposób kalorie z pewnością odrobiliśmy z nawiązką w Pizzy Hut.

Na pewno będzie to niezapomniana rocznica, Konradzie 🙂

Kobieta pracująca

Tagi

,

Uch, jaka jestem zmęczona.

Podejrzewam że coś może z tym mieć wspólnego moje wytrwałe poszukiwanie pracy. I nie chodzi tutaj o latanie jak kot z pęcherzem (wiem, nieszczęsne porównanie, ale no cóż… dość prawdziwie) z teczką pełną CV, potem pustą, potem znowu pełną (ach, jakże wspaniałym wynalazkiem jest ksero) aż w końcu znów pustą. Latanie po galeriach handlowych, w liczbie czterech + domy centrum. Że nie wspomnę wyczerpującego zajęcia wysyłania maili po uprzednim skrupulatnym przeczesaniu odpowiednich portali w poszukiwaniu pracy, która nie, nie jest na stałe, i nie, nie wymaga doświadczenia.

Co więcej, nawet dostąpiłam tego zaszczytu, że dopuszczono mnie do dwukrotnej rozmowy z panami na stanowiskach. I cóż.. Jeden był niezmiernie i bezgranicznie zdziwiony (i z satysfakcją stwierdzam, że nieco zasmucony również), że jak to, to ja nie chce na dłużej (w CV pisze jak wół studia PW drugi rok, co oznacza ni mniej ni więcej, ale ABSOLUTNIE NIE MAM NA NIC CZASU). W każdym razie całe dobre wrażenie jakie Pan na mnie zrobił zostało zaburzone wysłaniem mi maila z podziekowaniem za udział w rekrutacji, niestety mimo uznania moich umiejętności i doświadczenia zawodowego bla bla bla… I w tym kontekście pragnę tylko nadmienić, że w moim CV nie ma rubryki Doświadczenie Zawodowe.

Drugi natomiast postanowił być zainteresowany wszystkim innym poza moją osobą. Po pytaniu mojej mamy o co zostałam przez niego zapytana musiałam odpowiedzieć, że o nic, z przykrością stwierdzając, że jego głównym zainteresowaniem była skłonność do motocykli mojego (niezmiernie irytującego i jakiegoś takiego… ble) towarzysza rozmowy kwalifikacyjnej. Z pełną świadomością nie piszę jaka to była skłonność, ponieważ sama nie jestem pewna jej charakteru, a wątpliwość ta została we mnie wzbudzona tym, że nie znając własnego numeru telefonu, numer mechanika dyktował z pamięci. W każdym razie, teraz przez dwa dni mam oczekiwać na decyzje Przełożonego, czy dostąpię zaszczytu uganiania się za ich Doświadczonym Handlowcem przez jeden dzień, aby oni jeszcze uważniej mogli mi się przyjrzeć i zadecydować czy jednak nadaję się do tej pracy, najwyraźniej zbyt ważnej i tajemnej, aby można było do niej dopuścić zwykłych śmiertelników.

I już samo czytanie o tym wszystkim najpewniej męczy, a co dopiero mówić o mnie? Ale myliłby się ten, który by myślał, że głównym powodem moich narzekań są mdlejące członki czy puchnące łydki, odciski na piętach, czy pęcherze na palcach. Nie! Otóż najgorsza w tym wszystkim jest ciągła zmiana zajęcia. W jednej chwili zmierzam od apteki w Mariocie do Złotych Tarasów, zastanawiając się jak sprzedać jedyne w swoim rodzaju wkładki ortopedyczne, by po chwili być zmuszoną zmienić kurs, ponieważ klient w sklepie obuwniczym, w którym jestem przecież asystentką sprzedaży (o nie, nie sprzedawczynią!) ma problem z rozmiarem. Niestety trzymając telefon do innej filii sklepu przy uchu a w ręce trzymając dłoń biegnącego za mną klienta, muszę czym prędzej zdążać do sklepu z ubraniami bo trzeba przecież poukładać je elegancki stos. Gdy tylko to skończę, biegnę przez podziemia (odstawiwszy uprzednio klienta do sklepu obuwniczego, z zapewnieniem, że buty są gdzieśtam i czekają), bo mój szósty zmysł mówi mi, że oto do mojego biurka recepcjonistki zbliża się, o zgrozo, petent i trzeba się z nim uporać!

Po takich paru dniach, każdy byłby zmęczony nieprawdaż? I nieważne, że wszystkie te nagle zwroty akcji mają miejsce tylko w mojej wyobraźni, każdy wie, że akurat moja jest wyjątkowo sugestywna 🙂

Dylemat psiego poranka

Tagi

, , , ,

Plan był taki. Zrywam się z łóżka skoro świt dziewiąta (oczywiście przesypiając wcześniej calutką noc kamiennym snem sprawiedliwej) i bez pośpiechu, acz z dużą motywacją (i odrobiną trwogi) oczekuję przyjazdu granatowego punto z literką L na dachu, którym pojadę aż do Ciechanowa. Wyspana będę wspaniale panować nad kierownicą i, co ważniejsze, SPRZĘGŁEM, nie stwarzając zagrożenia dla innych uczestników ruchu ulicznego.
No ale, plan nie przewidział poczynań mojego Zwierzyńca.

Melka jest psem i to psem nie byle jakim. Pomijając jej rozmiary ogólne upodabniające ja do młodego cielaka dla niepoznaki pokrytego blond sierścią, należy zwrócić uwagę na dość ciekawe dysproporcje w rozmiarach jej organów. Otóż, żołądek z cała pewnością zajmuje mniej więcej 3/4 całości psa (mogłabym przysiąc, ze część jest też w ogonie- dlatego najmocniej się porusza właśnie na myśl o jedzeniu- otóż to nie radość, nie można dać zwieść się pozorom! To perystaltyka!), a prawie całą resztę zajmuje serce (i nie mówię tutaj o idealnym wiernym psim sercu, rwącym się do właściciela, będącym powodem spełniania wszystkich jego zachcianek. Nie, mówię tu o psim sercu retrievera, które w skrupulatnie ustalonej hierarchii wartości właściciela ma zaraz po jedzeniu i gonieniu zająców). Z brakiem płuc jakoś sobie jeszcze można poradzić, nie od dziś wiadomo, ze psy oddychają głównie pyskiem (na co od zawsze wskazywało ustawiczne zianie), ale niestety na mózg pozostaje już dość niewiele miejsca… No cóż… W każdym razie dysproporcja ta jest przyczyną psiego problemu każdego poranka. Bo ona TAK BARDZO chce wejść do mnie do pokoju, ale cóż, TAK BARDZO również nie wie jak pokonać drzwi. Ale od czego jest Zuza?

Zuza jest kotem, a powiedzieć że jest kotem nie byle jakim byłoby dużym niedopowiedzeniem. Niestety ciężko mi tutaj wieść wywody na temat proporcjonalności, bądź dysproporcjonalności jej narządów wewnętrznych bo życie właśnie wewnętrzne mojego kota pozostało dla mnie niezgłębione pomimo wieloletniej znajomości. Wydaje mi się zresztą, że o ile Melce bardzo przypadłaby do gustu idea bycia opisaną publicznie, to z uporczywego kładzenia kociej głowy (przez kota oczywiście) na moim nadgarstku wnioskuje, że moja Szlachcianka uważa, że taki opis mógłby uwłaczać jej czci i prywatności, a także niszczyć aurę tajemniczości którą tak skrupulatnie się spowija. Tak więc cechy osobniczne tej domowniczki na razie przemilczę (w obawie przez ostrymi zębami i pazurami) a wspomnę jedynie o umiejętnościach. Poza tym, że jestem prawie pewna, że mój kot umie czytać (niech się już nie patrzy w ten sposób w monitor, proszę…) muszę przyznać, że najbardziej spektakularną zdolnością Zuzy jest otwieranie drzwi.

Wszystko niby fajnie, pięknie rozwiązanie psiego problemu jest widoczne jak na dłoni, zwłaszcza, że Zuzka również lubi spać w moim łóżku rano. Jednak jak dogadać się ze sobą będąc psem (o ogromnej ilości niespożytej, nieopanowanej energii) i kotem (o takiej ilości energii, jaką akurat ma ochotę mieć)? Gdy przepaść międzygatunkowa powoduje tak złośliwe sprzeczności jak te komunikacyjne: pies merda ogonem gdy jest zadowolony/ podniecony- kot macha kitą jak go szlag trafia, pies kładzie uszy gdy czuje przyjemność lub jest uległy, jak kot położy uszy lepiej odsunąć się od jego pazurów itd… Cóż więc zrobić? Zwłaszcza gdy obie lubią leżeć na łóżku w tym samym miejscu.

Najlepiej po prostu się tymi wszystkimi różnicami nie przejąć, i w zgodnym tandemie, po otwarciu przez kota drzwi, ramię w ramię wkroczyć do mojego pokoju i zająć stosowne miejsca. Pies w nogach (zajmując 1/4 łóżka) a kot na poduszce, zajmując jej całość… Jak dokonuje się to porozumienie nie mam pojęcia, ale wiem za to że niezmiernie się wyspałam…

Aladin

Tagi

, ,

Let me show you the world, shining shimmering splendid…
La la la laaa laaa la laa….

Magiczna piosenka. Magiczna bajka. Chlip. Wzruszyłam się oglądając, a ten fakt absolutnie wyjątkowy w sytuacji, gdy Aladyna malowałam w szkole już trzy (?) razy na trzech różnych plakatach, gdy otaczają mnie postacie z tej kreskówki wciąż i wciąż (nie mówiąc oczywiście o hordach im podobnych z innych bajek), i gdy tekst do piosenki na melodię „Wspaniały Świat” czytam w trzeciej już wersji. Jakby ktoś jeszcze nie zgadł: przygotowania do studniówki nasilają się.

Na szczęście. Jestem nieco uspokojona tym, że szopka w końcu zaczęła zmierzać w kierunku CZEGOŚ co może z tego wyjść. Na razie nie myślę o tym, że już za kilka dni mamy prapremierę, a jesteś w dupie, skupiam się na uczuciu uspokojenia. Prawdopodobnie chwilowego, no ale… chwilo trwaj! Co więcej pewien rodzaj rozbawienia także poprawia mi mój zmęczony i niewyspany, przeciążony garbieniem się nad plakatami i martwieniem się o przedstawienie humor, za każdym razem, gdy ktoś zupełnie naturalnie, bez wysiłku, zwraca się do mnie po imieniu. No jeżeli oczywiście przyjmiemy, że zmienna „ktoś” w poprzednim zdaniu złożonym należy do zbioru osób, których imion ja nie znam i prawdopodobnie nigdy nie poznam, co więcej, których czasem widzę pierwszy raz na me wątpliwie piękne oczy, które zresztą nie mają czasu zastanowić się nad sobą, bo już po chwili są zaabsorbowane sprawdzaniem zdatności koloru/ ubioru/ konturu/ postaci do użytku. Czemu mnie to cieszy? W jakiejś bajce, czy mitologii, czy książce wyczytałam zdanie, że definicją sławy jest to, że znają cię ludzie, których ty nie znasz. Ta daaaam. Kto chce autograf? 🙂 Jakby ktoś mnie szukał latam sobie na dywanie gdzieś nad Płońskiem 🙂

Liczby zespolone

Matko.
Umarłam.
Dekoracje do studniówki jednak mnie przytłoczyły. Przed oczami mam już tylko pastelowe suknie Kopciuszka i Śpiącej Królewny, martwię się pędzącym lasem Łukiana i kto do cholery namalował w naszym pięknym ogrodzie z Herculesa człowieka tonącego w fontannie. Nie mówiąc już o tym jak bardzo daję się we znaki wszytkim pierwszo i drugo klasistom, których konsekwentnie usuwam z korytarza na pierwszym piętrze, nieugięcie rozkazując iść góra. Jak bardzo mnie to męczy nie powiem… I jak bardzo cierpią na tym moje finanse też nie- siedzenie w szkołe do 18- 19 ma to do siebie, że potem nie ma co jeść w bursie. Zło.

Jakby tego było mało, dwa tygodnie, które pozostały do studniówki wydają się absolutnie zbyt ciasne na wyrobienie się ze zrobienie Szopki Studniówkowej Którą Powali Pokolenia. W ten projekt też się zaangażowałam, niespodzianka, i chyba zaczynam powoli płacić za to, że nie umiem siedzieć nigdy spokojnie na tyłku w kącie. No cóż… Dobrze jest znać siebie na tyle, że teraz będę narzekać, a później będę dumna. Dumna, dumna, dumna! Prawda?

O rety, rety….

Nie wiem jak przy tym wszystkim znajduje siłę na użeranie się z lokatorkami z pokoju obok, które jakże dojrzałe w swej odmienności słuchają rocka o godzinie 00.30. Codziennie. A zwłaszcza w dni, kiedy muszę wstać o 6 następnego dnia. Bo muszę na 7.20 stawić na próbie poloneza, który nie WYCHODZI. Jednakże napawa mnie dumą stopień mojej samokontroli w tej kwestii, bo skutecznie udaje mi się hamować moje despotyczne zapędy, które nasilają się tym bardziej, im osoba za coś odpowiedzialna jest bardziej niekompetentna. Masakra.

Za to jestem z siebie dumna, bo moje drugie zerwanie sie o 6 w tym tygodniu było jak najbardziej opłacalne, dowiedziałam się prawdy życiowej. Otóż, wiem mianowicie, czymże jest liczba zespolona 🙂 Ha 😀 A Wy nie wiecie! 😀

press refresh and start again :D

Tagi

, ,

Now you’re a hero you managed to beat the whole damn ga-ame!

Ale przejdę jeszcze raz, i jeszcze raz 😀 Uzależniłam się od tej piosnki. Ta opowieść o mojej  cnocie i bohaterstwie, jak zabiłam bossa, piękna. Od razu czuję się fajniejsza ;D

Więc I „press refresh and start again!”

A tak w ramach wyjaśnienia link- i pamiętajcie! You have to burn the rope! 😀

TUTAAAAAJ! 🙂

Ale niestety zawsze nadchodzi moment, w którym trzeba przestać być bohaterem i zająć się bardziej przyziemnymi rzeczami. Czuję, że ów nastąpi już niedługo, już jutro, już za chwilę, bo trzeba wracać do Warszawy. Nie przeczę, że nie (mwehehheeh), nawet się z tego cieszę, no ale fakty są takie, że szykuję się absolutna maaasa roboty. Mam nadzieję, że nie przygniotą mnie tony dekoracji studniówkowych, że nie zgubie się pomiędzy kolumnami Herkulesa, nie przytłoczy mnie las równikowy, tudzież europejski mieszany, ani, że nie przysypią mnie kartony, z których będę budować mur. Nie wiem jak pracę nad tym wszystkim połączę ze śledzenim pani profesor od polskiego, którą mam grać na szopce, no ale… Co ja nie dam rady? 🙂

A matura? Nie zaprzątajcie mi głowy maturą! ;p

matematyka i szampan

Tagi

, , , ,

Boli mnie głowa…

I oczywiście wszystko jest przeciwko mnie w tej sytuacji. Mój tatuś kupił sobie nowe kolumny co jest równoznaczne z puszczaniem non stop czegoś co brzmi jak Vivaldi na zmianę z czymś co brzmi jak… w sumie nie wiem jak brzmi to po prostu dziwne i denerwujące. Poza tym mój brat dostał grę na święta, której autorzy wspaniałomyślnie wymyślili bardzo rozbudowaną ścieżkę dźwiękową, która idealnie wpada w akurat w tę czestotliwości w których bolą mnie oczy. Nie mówiąc oczywiście o tym jak irytująco głośno gotuje się mleko, czy smaży sie jajecznica…

Oczywiście musi być też coś ekstra? Moja migrena zawsze ma wyczucie chwili- 16.30 jest idealną porą, żeby głowa zaczęla mnie boleć. Jestem pełna podziwu dla zbrodniczego kunsztu wyżej wymienionej- o 17.00 zaczyna się próba z orkiestrą. A ja siedze koło Prezesa.  A Prezes gra na lirze. A lira… ech no jak ktoś nie wie jak brzmi to niech pomyśli o najgłośniejszych dzwonkach (no dobra, niech będzie po ludzku- cymbałkach) jakie może sobie wyobrazić. No. To teraz dodajcie do ich dzwięku to takie świdrujące bdziiiiiiiiiiiiig i mamy lirę. Która jak już powiedziałam siedzi koło mnie. Która siedzi jak już powiedziałąm z Prezesem. A Prezes lubi grać na lirze, więc gra nawet w pauzach…

Warta zauważenia jest też rola szampana na próbie… Przecież to nasze ostatnie spotkanie przed Sylwestrem! No i wszystko ładnie pięknie, miło, złożyliśmy sobie życzenia, byliśmy radośni i życzliwi itd. No, tylko, że od szampana zawsze boli mnie głowa…

A wszystko dlatego, że zaczęłam robić matury z matematyki…

ten Nowy

Tagi

, ,

Tak,  ja Martika Rutkowska chciałam zrobić coś strasznego, złego na wskroś i zdradzieckiego. Przyznaje się do tego z odwagą i poczuciem winy. Wiecej… Nawet to zrobiłam! Na szczęście z niektórych wyborów można się wycofać.

Chciałam porzucić. Zostawić. Opuścić. Zapomnieć. Odejść. Wymienić na lepszy model- tak po prostu. Bo podobno fajniejszy bo bardzie popularny, bo bardziej na topie.

I napisałam. Pierwszą notkę. Przyznaje na siłę, z niemałym trudem. Widok na tle niebieskiej róży nie był tym, którego szukałam. Tło irytująco się nie przewijało, a interfejs jakiś taki, nie mój, ascetyczny i bezpłciowy, taki jaki ma tysiące innych osób, ładny, zielony, optymistyczny, ale… taki jak stolik z IKEI. Nie rzuca się w oczy pod żadnym względem. A ja jednak wolę ten kontrolowany rozgardiasz który panuje tutaj 🙂

Więc wracam tutaj. A Tego Nowego kasuję! To tutaj będę przed upiorami studniówki i duchami matury zbliżającymi się do mnie konsekwentnie.

Jednak wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. Tęskniłam 🙂

Tylko potrzebuje nowego obrazka na górę 🙂 To już przecież nieaktualne! 😀