Dzisiejszy dzień był dniem dobrym.
Na początku trzeba sobie zadać pytanie, czym jest dzień. (tak taaaak, moje drogi Staszice, napisałam to właśnie tym głosem…)
– No tak… Więc dzień definiujemy jako co…Dzień definiujemy jako porę doby, w której świeci słońce, taaak dzieciaczki…
Pierwszych godzin nie pamiętam, spałam. Zdarza się najlepszym. Ale nikt nie może mi zarzucić, że były to godziny zmarnowane. Intensywnie rosłam, dojrzewałam, uczyłam się, zapamiętywałam, analizowałam, przyswajałam, kreowałam. Więc możemy nawet uznać sen jako aktywną formę spędzania czasu, złośliwie przerwaną przez irytujący ton budzika, który miał być mniej irytujący niż poprzedni okazuje-się-że-mniej-irytujący-od-obecnego dzwonek.Radośnie z jękiem otworzyłam oczy, po czym z energicznie wyczołgałam się spod kołdry. Ja potrafię wszystko.
Dalej było miło. Nawet stanowczo zbyt krótka sukienka, która, rano podstępnie przybrała niewinną minę takiej o akceptowalnej długości nie była w stanie popsuć mej chęci odbierania świata jako miejsca miłego. Więc rano polonistka miała zaskakująco dobry humor i jego poczucie, upiększając swoją lekcję anegdotkami o „takich czapkach, i to na dodatek z kutasami”. Uwielbiam ją. Zwłaszcza w momencie, w którym zatrzaśnięte przede mną drzwi pokoju nauczycielskiego nie chcą się otworzyć od środka niczyimi profesorskimi dłońmi, mimo natarczywego, aczkolwiek ciągle uprzejmego (M może wszystko) pukania. I wtedy pojawia się Ona, polonistka. I z zafrapowaną miną wiecznie gubiącej siebie i wszytko, roztrzepanej profesor Halinki oznajmia, że zapomniała kluczyka, będącego przepustką i jedynym sposobem otwarcia drzwi od zewnątrz. Okazuje się, że moje pukanie niczym nie różni się od profesorskiego, odpowiedź na nie była bowiem taka sama.
Ale należałoby nakreślić pewien logiczny ciąg wydarzeń. Ponieważ nic nie dzieje się bez przyczyny i ja nie dobijałam się do Drzwi ot tak, z nudów (co swoją drogą też byłoby ciekawym powodem). Razem z Asią mężnie (Asia też potrafi wszystko, także być mężna będąc z definicji Asią, czyli kobietą) starałyśmy się uratować naszą klasę przed siedzeniem na geografii, więc jako, że w jej czasie miało być organizowane przedstawienie Włochów którzy dziwnym trafem pojawili się u nas w szkole, niewiele stało na przeszkodzie, aby je nawiedzić. Poprzez „niewiele” rozumiem niechęć obrażonego geografa, że nikt go nie zaprosił i nieobecność Pani Dyrektor, odpowiedzialnej za logistyczne rozwiązanie przedsięwzięcia. No cóż ale tutaj przydała się zbyt krótka sukienka i otrzymałyśmy błogosławieństwo od Wiesia na dalsze załatwianie sprawy.
Ciąg dalszy tej pasjonującej historii boju o godzinna wolność nastąpi później, bo oto nadeszła chemia, która również zasługuje na swe miejsce w tej notce. Aby oddać atmosferę należy najpierw słownie naszkicować postać Pani Profesor Kimizuki, osoby równie nieprzeciętnej, jak jej nazwisko. Nieprzeciętnie niezorganizowanej, roztrzepanej, jednak oczywiście w inny sposób niż Pani Polonistka. No i do tego nieprzeciętny humor.
Plan był taki: Robimy coś śmiesznego. Jak widać brakowało w nim paru szczegółów, ale IIF do improwizacji się jak najbardziej nadaje. Użyteczne okazało się biurko, zabudowane z jednej strony, a z drugiej z otworem na nogi. Natychmiast w czarodziejski sposób zmieniło swe położenie o 180 stopni. Następnie zamykana tablica okazała się bardzo kusząca. Nauczeni doświadczeniem przewidzieliśmy fakt zwyczajnego przeoczenia przez Panią Profesor jakichkolwiek zmian w otoczeniu, co zaowocowałoby niewypaleniem całego przedsięwzięcia. Więc pojawił się, mający być inspiracją poszukiwań napis „gdzie jest KAWAŁ? PRIMA APRILIS!”.
Pani profesor weszła, z właściwą sobie gracją zasiadła za biurkiem, po czym zdziwiona niewygodą pozycji w jakiej była zmuszona się znaleźć poprosiła chłopców o przesunięcie się do tyłu bo jakoś mało miejsca dzisiaj… Agnieszka zaczęła się krztusić. Nie podnosząć oczu znad biurka, profesor kazała zetrzeć tablice. Aga spadła pod ławkę. Sytuację uratował Bartuś krzycząc, coś o liście na tablicy. Po krótkim zmieszaniu Pani Profesor, żart został odnaleziony i było miło. Ble, przewidywalne.
Wracając do Pana Profesora Łochowskiego. Z racji niemożności znalezienia Pani Dyrektor serca w nas zamarły. Czy uda nam się skłonić Wiesia do podjęcia nielegalnego wtargnięcia na aulę? Czy złamieny prawo i przemocą dostaniemy się do środka. Otóż…. Nie… PO prostu nikt nie zauważył trzydziestu nieproszonych osób na przedstawieniu, swoją drogą także interesującym. Okazuje się, że Włosi mówiący po angielsku nadal mówią po Włosku, tylko, że nie rozumiemy ich nie tylko my, ale też oni siebie nawzajem. No i jeszcze, że martwa Julia, mogła zadbać o to, żeby nie było widać jej bielizny, poruszając nogą. Urocze.
Później przeuroczy wykład chłopców na biologii o menstruacji, z którego, o dziwo, dowiedziałam się kilku nowych rzeczy. Otóż: macica zależnie od fazy cyklu może być twarda jak czubek nosa, bądź miękka jak płatek ucha. Niezapomniane.
Później matma, poprzedzona próbą czegoś śmiseznego, ale Asia mnie woła na Housa, więc nie będę się rozwodzić, ciekawa religia, miły angielski, na którym łysiejący stary kawaler John był oburzony naszym wiosenno cudownie radnosnym zachowaniem, jak najdłuższy spacer do bursy, wiosenny, ciepły, z butelką wody i rozpiętą kurtką. ..
I wtedy zaszło słońce.
Wieczór to prąd z fizyki, który jakoś nie poraził mojego mózgu cudownie zagnieżdżając w nim wszystkie informacje potrzebne na jutro. Zdarza się.
Ważne, że dzień był dobry! Dzień Z Życia Staszica.